poniedziałek, 10 czerwca 2013

Bo wieszczek trzeba słuchać:)

Dziś będzie o wczorajszej wycieczce rowerowej. A było to tak:

Kiedy w południe słonko grzało dosyć mocno zachodząc od czasu do czasu za chmurki Arek orzekł, że trzeba jechać na wycieczkę rowerową do Leclerc'a po kurczaka i wątróbkę dla naszych kluseczek:)  Tak więc ochoczo i z radością przygotowaliśmy się do jazdy a kiedy właśnie  mieliśmy przekroczyć furtkę spadł przelotny deszczyk. Mama - rodzinna wieszczka (czyli ja we własnej osobie) spojrzała w niebo i oznajmiła: "Arek idzie burza! Zobacz jaka wielka chmura tam wisi." Arek stwierdziwszy, że ta chmura właśnie przeszła a poza tym to tylko przelotne opady odrzekł, że w takim razie pojedzie sam, jeśli boimy się deszczu. I w ten oto sposób wszedł nam na ambicje. My??? Boimy się deszczu? Nie mogliśmy nie jechać choć wiedziałam, że będzie to wycieczka w sam środek warszawskiego cyklonu. Spytałam tylko czy są pewni, że chcą resztę dnia spędzić uwięzieni w miejscowym markecie." Nie kracz, nie kracz. To przelotne" usłyszałam w odpowiedzi:) I pojechaliśmy.
Do marketu dojechaliśmy bez większych niespodzianek, kupiliśmy co mieliśmy do kupienia, zjedliśmy lody i ruszyliśmy w drogę powrotną.
Nie muszę chyba mówić, że ledwo zdążyliśmy dojechać do pierwszego przystanku tramwajowego jak lunęło  i to wcale nie przelotnie. Powiedziałabym nawet, że bardzo konkretnie. Wielka chmura jaka zawisła nad Warszawą wcale nie miała zamiaru przejść. Krążyła w kółko błyskając, grzmocąc i wylewając z siebie hekto miliony litrów deszczu. Z jednej strony czując satysfakcję a z drugiej lekkie przerażenie powiedziałam swoje "A nie mówiłam" i zasiadłam na ławeczce obserwując ludzi zmagających się z żywiołem. A było co obserwować:) Przez moment żałowałam, że nie wzięłam ze sobą telefonu, co by uwiecznić kilka z tych widoczków. Ale tylko przez moment, bo zaraz oczami wyobraźni zobaczyłam mój telefon w stanie zalania całkowitego. Co chwila na przystanek dochodzili nowi ludzie. Ubrani elegancko jak to na niedzielę przystało. Mokasyny, sandały, szpilki łącznie z nogami zbryzgane były błotem aż do ud. Pieczołowicie wystylizowane fryzurki popłynęły razem ze świątecznymi makijażami. Wszyscy przemoczeni do suchej nitki z wielkimi kroplami podwieszonymi pod nosem walczyli z chusteczkami w dłoni co by doprowadzić się do stanu przyzwoitości kulturalnej:) A widok jednego pomysłowego starszego pana z reklamówkami na głowie - bezcenny. Co tu dużo mówić zdjęcia byłyby wspaniałe! Kiedy tak sobie siedzieliśmy w strugach deszczu a naste z kolei 33 właśnie odjechało z przystanku Arek stracił  nadzieję na poprawę obecnego stanu rzeczy i zadecydował akcję "POWRÓT". I tak oto śmigaliśmy pomiędzy grzmotami w wielkich kałużach jakie tworzyły się na chodnikach i ulicach a ulewny deszcz smagał nasze ciała:)
Dojechaliśmy cali i zdrowi przemoczeni do galotów totalnie. Chłopcy stwierdzili, że była to jedna z najfajniejszych (ostatnio) wycieczek rowerowych:)

Niestety ponieważ nie udokumentowałam tego wydarzenia (czego ogromnie żałuję) zapraszam Was do obejrzenia zdjęć z innego spaceru (dla kontrastu po słonecznej warszawskiej Starówce i nie tylko:)